wtorek, 27 lutego 2018

colours of ostrava 2017

bilet na tegoroczny colours już dawno w kieszeni, choć line-up póki co nie zachęca (nawet mój nikuś mi to zrobił i choć tak bardzo na niego liczyłam, jedzie jednak do gdyni... why, @nickcave, why??), a wciąż brak na blogu relacji z zeszłorocznej edycji... no, ja nie wiem, jak to się mogło stać?! już nadrabiam. 

zaczęło się dość niefortunnie, gdyż nasz towarzysz podróży postanowił nam nie towarzyszyć, pozostawiając nas bez namiotu, a co gorsza bez miejsca namiotowego, którego nie mogłyśmy już dokupić, bo się skończyły. i zostałyśmy tak z dwiema miejscówkami na owo pole jak jakieś głupie. na szczęście miejsce na namiot miał inny kolega, a jeszcze inny nam go pożyczył (tak, wiem, to dość skomplikowane jest). wszystko byłoby cudnie, gdyby na miejscu nie okazało się, że nasz luks apartament z przedsionkiem, w którym można stanąć, nie ma w zestawie ani jednego śledzia, brak mu też jednej przydatnej rurki. takie rzeczy tylko u nas ;) ale kto by się przejmował śledziami (no dobra, przejęliśmy się trochę następnego dnia, gdyż obudziliśmy się w jeziorze ;)), jeśli może sobie wypić zimne piwko, tym bardziej że podczas tej edycji na polu namiotowym pojawiły się... lodówki. pewnie nieraz już to pisałam, ale powtórzę: kocham czechów!

kocham ich też za zeszłoroczne koncerty. za benjamina clementine'a, który bezczelnie skradł moje serce. za alt-j, które na część wieczoru zawładnęło dużą sceną. za imagine dragons i wokalistę, który mnie rozbroił, czego zupełnie się nie spodziewałam. za hańbę, która w pełni zasłużyła na późniejszy paszport polityki. za michaela kiwanukę, który, jak się okazało, ma więcej fajnych piosenek, nie tylko cold little heart. za wyjątkowe faada freddy i tryskających irlandzką energią pierce broters... czekam na tegorocznego  headlinera z prawdziwego zdarzenia... zawsze też mogę jechać dla atmosfery, bo to najfajniejszy festiwal, na którym byłam. no, może poza offem ;)

































































poniedziałek, 26 lutego 2018

ejlat

ejlat to nie tel aviv. ale bilety były tak tanie, że postanowiłam pobyczyć się w styczniu na plaży, a co! dla tego słońca i dla tego humusu było warto! nawet mój nastoletni syn, który właściwie ma już własne plany wyjazdowe, w których niekoniecznie mnie uwzględnia, był zadowolony. najbardziej z tego, że wszędzie jest blisko i specjalnie się nie nabiega, do czego pewnie zmusiłaby go matka, gdyby było to duże miasto, w którym chciałaby zobaczyć wszystko, najlepiej naraz ;) tak, to zdecydowanie był wyjazd lajcik, ale chyba tego było mi wtedy trzeba. tej porannej kawy i książki w hamaku nad basenem, gdy słońce było już wysoko. tej roślinności, która nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. tego wieczornego oglądania z synem black miror. tego jedzenia kebsów, humusu w nieograniczonych ilościach - bo nie dość, że pyszny, to tani - i wafelków, bo z ciastek stać nas było tylko na wafelki ;) 

a to nasze fotostory. miłego :)