wtorek, 27 października 2015

berlin, moja miłość

gdy za dużo się dzieje, najlepiej spakować walizkę, wyjechać, schować się gdzieś. my schowałyśmy się w berlinie. i to jak... noclegi załatwiłam na couchsurfingu. bardzo miły rodak odpisał niemal błyskawicznie. dowiedziałam się, że mieszka w greenhousie, gdzie kręci się wielu artystów, ale szczerze mówiąc, dokładnie nie sprawdzałam co i jak. jakież było nasze zdumienie, gdy czekając na gospodarza, który zagubił się w lesie (bardzo was przepraszam, poczekacie w barze? jakby co kawa i herbata są tam za co łaska), zahaczyłyśmy o polecany bar na pierwszym piętrze tego, jak się okazało, zjawiskowego przybytku! bo oto po minucie kolega w kurtce koloru jaskrawozielonych odblasków przy tornistrze chciał nam załatwiać nocleg na dwa miesiące, kolega w japonkach i tlenionych włosach chciał pożyczyć filtry do papierosów, a kolega grający na skrzypcach zapraszał na wieczorny koncert... poza tym każdy (a było to miejsce pełne frików!), kto tam wchodził, grzebał w garze stojącym na stole, wydobywając z niego lub też nie (to pewnie zależało od tego, czy spodobało mu się to, co w nim zastał;)) zawartość (dowiedziałyśmy się potem, że abonament na śniadania i obiadokolacje na cały miesiąc kosztuje szesnaście euro!), niemal każdy wchodził bez pardonu za bar i coś zza niego wynosił, tak że trudno się było domyślić, kto w nim pracuje, a kto jest jego klientem (a: mam takie wrażenie, że tylko my tu płacimy za piwo;)), generalnie czuł się jak w domu i miał wielki luz. i wtedy nas olśniło: byłyśmy na squacie;) po pierwszym szoku, dwóch piwkach i przyjeździe naszego hosta byłam już zakochana w tym miejscu! zwłaszcza że potem poznałyśmy taką ekipę, że może trzeba było załatwić sobie te noclegi...;) zresztą, nie uciekną. póki co, panie, panowie, berlin, moja miłość, w kilku kadrach...