środa, 20 września 2017

moja pierwsza fotoksiążka

najpierw był fotozeszyt, o którym pisałam tu. zachwycił mnie, choć projektowałam go kosztem fotoksiążki, której zrobić nie zdążyłam. ale firma saal digital była wyrozumiała i mimo mojego wakacyjnego nieogarnięcia i zawalania kolejnych terminów głównie przez festiwale (ostravę, jarocin, offa i solanina) dała mi jeszcze jedną szansę i wspaniałomyślnie przedłużyła ważność kodu na testową fotoksiążkę. oglądam ją teraz i myślę: gat damyt, było warto spiąć pośladki i zarwać ze trzy nocki! jak cholera było warto!
i nie myślcie, że to jakieś skomplikowane jest, bo absolutnie nie. największym wyzwaniem był jak zwykle dobór zdjęć. i on też zajął mi najwięcej czasu. w zeszycie skupiłam się na naszym letnim weekendowym wypadzie do londynu. w książce chciałam zebrać moje ulubione zdjęcia z podróży. nie wiem, czy dobrze wybrałam, bo nie sposób wybrać z jakiegoś miliona zdjęć - teraz pewnie kilka bym wymieniła - tym niemniej to, co zobaczyłam, przerosło moje oczekiwania. zeszyt jest piękny, ale ta książka to cudo po prostu! wygląda jak rasowy album. zdjęcia mają dokładnie takie kolory jak w aparacie. papier grubszy, o wspaniałej fakturze. kartki połączone idealnie, okładka sztywna. program do projektowania jest prosty i intuicyjny. jak zwykle nie wykorzystałam wszystkich jego możliwości, bo chciałam zebrać same foty bez podpisów i ramek. ale to wszystko też jest dostępne, można się bawić.  
najlepszą rekomendacją niech będą słowa mojego syna, który aktualnie jest w wieku wszystko krytykującym: mama, to wygląda naprawdę profesjonalnie, mogłabyś te foty wydać.
no nie jest to takie proste, tym bardziej dziękuję saal digital, że mi je w jednym, ale za to jakim, egzemplarzu wydało :) i bez wahania polecam. dla siebie, na prezent albo na prezent dla siebie :p.





















































sobota, 9 września 2017

off we still love

jakoś tak nie po kolei, jak to w całym moim życiu... no bo przecież off był po ostrawie, o której jeszcze nie zdążyłam nic wam opowiedzieć (a działo się). katowicki festival w tym roku na wariackich papierach, bo do ostatniej chwili nie miałyśmy biletów, a w dodatku a. zaspała na polskiego busa (a przecież to ja zawsze się boję, że zaśpię, i proszę ją albo moją elkę, żeby do mnie zadzwoniły i nie odkładały słuchawki, póki nie odbiorę i nie obiecam, że nie wrócę już do łóżka...). ale koniec końców dumnie rozbiłyśmy nasz pożyczony dom (tym razem w paczce były wszystkie śledzie i wszystkie rurki ;)) na lotnisku muchowo. było gorąco, bez spiny (była to w sumie zaleta mało znanego nam line-upu, choć może spodziewałam się kilku odkryć, a właściwie ich nie było), za to wspaniale towarzysko! w tym roku, choć piwo było lepsze (leszek!), my odkryliśmy po kilku latach jagermaistra z redbulem. no i w sumie pół festiwalu spędziliśmy w namiocie obok pomarańczowego jelenia ;) nie zawiedli mnie ci, na których koncerty się nastawiłam: pj harvej była wspaniała!, kobieta z wydm jak zwykle cudowni, całkiem fajny ralph kamiński z licznym zespołem, lajcikowa feist (choć tu może spodziewałabym się ciut więcej). pojechaliśmy sobie na mariacką na obiad, no i na nikiszowiec. glina marudził, że co roku tam jeździmy, ale wyjaśniłyśmy mu, że to już taka tradycja i wycieczka być musi, nieodwołalnie. odstawiłam się więc jak stróż na boże ciało: biała bluzka z kwiatowymi haftami na bufiastych rękawach, czarna dżinsowa mini i srebrne rzemykowe japonki (i kto by pomyślał, że w ciuchach z wyprzy za grosze można wyglądać jak tysiąc dolców), a potem w tych srebrnych japonkach koncertowo wypierdzieliłam się na żwirze... tak że offowy punkt medyczny mam zaliczony, bez przystojnego lekarza niestety, ale widocznie nie można mieć wszystkiego.