wigilia firmowa ad 2015. najlepsze życzenia (od dużo młodszego kolegi!): samych tak udanych stylizacji jak ta (love! opłacało się zainwestować w kiecę). jak się tak dobrze zaczęło, potem mogło być tylko lepiej... tak, tak, był też dragon nad ranem (po takiej ilości wina zupełnie nie zauważyłam, że idę tam w szyfonach, co chyba mi się jeszcze nie zdarzyło). gorzej było następnego dnia, ale po co właściwie o tym mówić… oglądajcie zdjęcia:)
dowód na to, że mikołaj istnieje oraz że nawet niegrzeczne dzieci dostają prezenty, więc nie opłaca się być grzecznym…;)
jest wino, jest dobrze!
femme fatale;)
no i oczywiście zdjęcie z panną g., którego po prostu nie mogło zabraknąć!
fot. g. nowaczyk
i kiedy już myślisz, że dupa totalna (tak że pomylić można z jednym andrzejem) i nic ci w życiu nie wychodzi (wiadomo, że wychodzi, ale nie po to masz dolinę, żeby rozpamiętywać, że jednak coś tam ci parę razy w życiu wyszło), przed tobą kolejny sylwester z kotem, winem i pierwszą częścią przygód bridget jones, w piżamie w króliki, rzecz oczywista... i jeszcze nic ci się w sklepach nie podoba, więc przy najszczerszych chęciach nie możesz sobie nastroju poprawić zakupami, czyli najgorzej, a nawet, jak powiedziałaby alexandra, poziom dramatu mnie przerasta… właśnie wtedy zupełnie przypadkiem trafiasz na nową dostawę w tk maksie. i znajdujesz piękne skórzane niedrogie botki, mało tego - jest twój rozmiar. a jak jest twój rozmiar - wygrałaś nowe życie! i już czujesz, że w tych oto butach to ty daleko zajdziesz, choćbyś była najbardziej chujową panią domu, najbardziej roszczeniową trzydziestką i z najgorszego sortu polaków. naprawdę nie ma co płakać...
a potem jeszcze kupiłam sobie spódnicę, choć miałam już wizję, że na wigilię firmową w starej kiecy pójdę. flow zakupowe jednak mnie nie opuszcza...
...i poszłam z d. do kina na mandarynkę. jeśli chcecie przeżyć dość nietypową wigilię w hollywood, idźcie koniecznie. dawno nie widziałam tak świetnego filmu. dobra fabuła, muzyka, aktorstwo, no wszystko mi się podobało! co ciekawe w całości został on nakręcony iphonem. przy okazji przypomniałam sobie, że mam bardzo już zaległy post nowohoryzontowy, w którym po obejrzeniu dwudziestu czterech festiwalowych filmów (oł je!), chciałam kilka wam polecić i kilku absolutnie nie polecać. będzie!
ten listopadowy berlin był może niepotrzebny, tak dzień po tragedii w paryżu, cały płaczący. ale musiałam wyjechać. wyjechać i pomyśleć. złapać dystans. nie do końca mi się to udało, bo przez większość czasu walczyłam z parasolem, ale za to poznałam charlottenburg. więc może było warto.
następny wyjazd w doborowym towarzystwie: tel awiw! pomału się szykuję:) jakieś rady, ktoś był? będę wdzięczna za wszelkie info!
a: n. od wakacji pisze niemal codziennie. nie jestem przyzwyczajona;) m. mówiła, że oni tak mają. że kiedyś poznała portugalczyka, miał zostać na jedną noc, a został na cały rok...
j: to może ty nawet nie wiesz, że masz chłopaka?;)
najgorsze, że kobieta zamiast zatonąć w tych miłych i otwartych ramionach, które byłyby w stanie zapewnić jej całe to bezpieczeństwo i tak dalej, po prostu wszystko, czego zazdrościłyby jej koleżanki (no dobra, tego nie wie, ale powiedzmy, że jakieś tam rokowania są), robi zupełnie na odwrót: rzuca się w ramiona nieosiągalne (nawet jeśli czasem wydawało się, że jest inaczej), w których nikt na poważnie trzymać jej nie chce, a o rokowaniach nie ma nawet mowy, powiedzmy to sobie szczerze. i to jest rzucanie się w przepaść po prostu. nie jest to jakiś tam zwykły skok. to jest skok na główkę na płytką wodę. w imię czego? no ba, w imię miłości! skok z góry skazany na klęskę, już ona dobrze o tym wie, a mimo to kolejny raz skacze... za mało przepłakała nocy - więc skacze. za krótko czekała na esemesy, które nigdy nie nadeszły - skacze. za rzadko czuła się mniej ważna niż koledzy, wódka, playstation (tak właśnie, playstation!!?) - skacze, skacze po trzykroć, bowiem cierpienie uszlachetnia, a cierpliwość jej zostanie kiedyś wynagrodzona, on w końcu zmądrzeje i w końcu dorośnie... chuja tam.
na szczęście są poradniki... oj, dziewczyno, zostaw członek, włóż ubranie i idź prosto do domu przyjaciółki (g. behrendt, l. tuccillo, nie zależy mu na tobie) czy tam wyjedź (dopisek autora). kto właściwie powiedział, że postanowień noworocznych nie można wcielać w życie na początku grudnia... no więc tak… jak to szło... zawsze miej plan b. nigdy nim nie bądź (roszczeniowe trzydziestki). życzę wam w nowym roku właśnie tego. już dziś, bo kto tam wie, kiedy znowu będzie nam dane;)
teraz się pewnie narażę, ale trudno, powiem to. praga nie jest moim ulubionym miastem. może dlatego, że bardziej niż zabytki i atrakcje turystyczne, które albo zatłoczone (most karola), albo płatne (no ale żeby złota uliczka też, wtf?!), a co gorsza często niewarte swojej ceny, interesują mnie w mieście całkiem inne rzeczy. nie przeczę, one też są, ale żeby je znaleźć, najlepiej oddalić się kawałek od opanowanego przez turystów centrum.
mój numer jeden w czeskiej stolicy to żiżkov. dzielnica ze słynną wieżą telewizyjną i świetnym starym dworcem towarowym przerobionym na miejsce wydarzeń kulturalnych. jest też na żiżkovie mnóstwo czeskich knajp z naprawdę tanim pysznym jedzeniem i piwem. w ogóle jeśli chodzi o jedzenie, codziennie raczyliśmy się gulaszem z knedlikami i smażonym serem zwykle podawanym z frytkami. był też między innymi nakladany harmelin, czyli marynowany ser brie (jeśli będziecie w czechach, spróbujcie koniecznie!). w każdym razie dłuższy pobyt w pradze gwarantuje nadwagę;) nie wspominając o tych przywiezionych tabliczkach czekolady studenckiej...
ostatnim miejscem, które bardzo polecam, jest dox, czyli centrum sztuki współczesnej w dzielnicy holesovice, które prezentuje modern art, design i architekturę. wśród wielu imponujących wystaw trafiliśmy też na retrospektywę prac polskiego architekta jakuba szczęsnego, twórcę m.in. sławnego domu kereta.
dawno nie było o jedzeniu, więc teraz sprzedam wam prosty przepis na wykwintne danie ęą bułkę przez bibułkę, którym możecie zabłysnąć przed rodziną. wystarczy upolować mule nowozelandzkie (nikt mi za to nie płaci, a szkoda, ale niech tam już, powiem wam, że kupiłam je w popularnym dyskoncie biedronka w całkiem przyzwoitej cenie 9,99 zł). mule rozmrażamy (wyciągam je z zamrażarki na noc) i układamy obok siebie w brytfance (u mnie była forma do tarty). na patelni rozpuszczamy masło, dodajemy posiekany czosnek i co tam jeszcze z przypraw lubimy. ja dodałam posiekane drobno suszone pomidory i świeżą bazylię, lekko posoliłam, podlałam odrobiną oliwy z oliwek. taką miksturą zalałam mule i włożyłam je do nagrzanego do 18 stopni piekarnika na jakieś 8 minut. podałam z ugotowanym al dente makaronem (u mnie były grube wstążki, ale w zasadzie mógłby być każdy). to tyle. smacznego! dajcie znać, jak wam wyszło!
gdy za dużo się dzieje, najlepiej spakować walizkę, wyjechać, schować się gdzieś. my schowałyśmy się w berlinie. i to jak... noclegi załatwiłam na couchsurfingu. bardzo miły rodak odpisał niemal błyskawicznie. dowiedziałam się, że mieszka w greenhousie, gdzie kręci się wielu artystów, ale szczerze mówiąc, dokładnie nie sprawdzałam co i jak. jakież było nasze zdumienie, gdy czekając na gospodarza, który zagubił się w lesie (bardzo was przepraszam, poczekacie w barze? jakby co kawa i herbata są tam za co łaska), zahaczyłyśmy o polecany bar na pierwszym piętrze tego, jak się okazało, zjawiskowego przybytku! bo oto po minucie kolega w kurtce koloru jaskrawozielonych odblasków przy tornistrze chciał nam załatwiać nocleg na dwa miesiące, kolega w japonkach i tlenionych włosach chciał pożyczyć filtry do papierosów, a kolega grający na skrzypcach zapraszał na wieczorny koncert... poza tym każdy (a było to miejsce pełne frików!), kto tam wchodził, grzebał w garze stojącym na stole, wydobywając z niego lub też nie (to pewnie zależało od tego, czy spodobało mu się to, co w nim zastał;)) zawartość (dowiedziałyśmy się potem, że abonament na śniadania i obiadokolacje na cały miesiąc kosztuje szesnaście euro!), niemal każdy wchodził bez pardonu za bar i coś zza niego wynosił, tak że trudno się było domyślić, kto w nim pracuje, a kto jest jego klientem (a: mam takie wrażenie, że tylko my tu płacimy za piwo;)), generalnie czuł się jak w domu i miał wielki luz. i wtedy nas olśniło: byłyśmy na squacie;) po pierwszym szoku, dwóch piwkach i przyjeździe naszego hosta byłam już zakochana w tym miejscu! zwłaszcza że potem poznałyśmy taką ekipę, że może trzeba było załatwić sobie te noclegi...;) zresztą, nie uciekną. póki co, panie, panowie, berlin, moja miłość, w kilku kadrach...