środa, 16 marca 2016

nic nas tak nie boli

gdzieś wczoraj przeczytałam, że nic nas tak nie boli, jak te ciuchy, których nie kupiłyśmy. oj tak! no może tylko poza podróżami, których nie odbyłyśmy. ale przecież odbędziemy:)) a póki co wspominamy... mili państwo, specjalnie dla was raz jeszcze piękna lizbona!


















































wtorek, 8 marca 2016

lizbona kulinarnie

wracam do słonecznej lizbony, a co:) bo miało być o jedzeniu, czyli w zasadzie o najważniejszym, a nie było. a przecież jedzenie w portugalii jest pyszne. pyszne i wbrew pozorom wcale nie takie drogie. w zasadzie planowałam odwiedzać miejsca opisane w przewodniku z mojej ulubionej serii in. tak naprawdę odwiedziłam jedno: estrella da bica, gdzie zjadłam najlepiej przyrządzonego kurczaka na puree z batatów z sosem ze słodkiego chilli, którego smaku długo nie zapomnę! zapłaciłam 11 euro bez napoju, ale naprawdę było warto. szukałam jeszcze kilku miejsc, ale do sea me nie odważyłam się wejść (to była raczej ta górna półka), restauracja primavera de jeronimo, gdzie podobno przesiadywała sama josephine baker, była akurat zamknięta (godziny otwarcia lokali w lizbonie to osobna historia...), a w vai tu polecanym na niedzielne wieczory z flamenco zastałam - mimo że była to niedziela - samych mężczyzn oglądających mecz w tv.  niby ok, ale… no właśnie...

zdarzało się jednak wejść gdzieś po drodze i zupełnie przypadkiem zjeść na przykład słynną zupę z kapusty albo świetną rybę. niedaleko hostelu był np. lokal o nazwie casa da india, do którego codziennie ustawiała się spora kolejka. zjadłam tu świetne grillowane sardynki i popularną rybę bacalhau (która jednak, jak się okazało, nie jest moją ulubioną). dania kosztują mniej więcej 10 euro z napojem, więc naprawdę przyzwoicie. tuż obok hostelu było też miejsce z kawą i wypiekanymi na miejscu jeszcze ciepłymi ciasteczkami posypanymi obficie cynamonem: pasteis de nata, czyli lokalnym portugalskim deserem - mniam! ostatnio kupiłam mrożone w biedronce, no ale wiadomo...












wspaniałym miejscem jest mercado da ribeira. jest to okazały targ rybny i warzywny oraz wielka restauracja w jednym. wiele lizbońskich lokali ma tam swój boksik i serwuje wszelkiego rodzaju dania, od typowo portugalskich, dużo jest ryb i owoców morza oraz mięs, przez chińszczyznę, po pizzę, tapasy, desery... ja w alexandre silva zamówiłam risotto z kaczką i pomarańczami, poprawne, choć pomarańczy niestety nie było w nim czuć. oprócz tego na targu kupowałam owoce, takie, jakich w polsce niestety się nie dostanie. był akurat sezon na piękne figi i dorodne brzoskwinie. ach… a przywiozłam sobie worek ostrych papryczek chilli, których używam do dziś. mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę...