wtorek, 25 października 2016

pasta

z okazji światowego dnia makaronu ze starego miasta w bari pozdrawiają przemiłe panie robiące włoską pastę, głównie popularne w tym regionie orecchiette. można je spotkać właściwie codziennie około południa na uliczkach przed ich domami. można też kupić od nich świeżą pastę, która może być wspaniałym prezentem, pod warunkiem że nie będziecie jej przewozić w bagażu podręcznym (ja po powrocie miałam jedną wielką kluskę...;)) ale, co ciekawe, nie znaleźliśmy w bari żadnej godnej polecenia knajpki z makaronami. podczas gdy pizzerie są wszędzie, makarony zdaje się jedynie w najbardziej turystycznej części starego miasta, dość drogie jak na włoskie jedzenie i niewarte wspomnień. polecam kupić ten wspaniały handmade i zrobić na przykład z owocami morza, które dostaniecie na lokalnym targu albo targu rybnym w porcie. pod warunkiem że będziecie mieli do dyspozycji kuchnię. i pamiętajcie, dzisiaj koniecznie zjedzcie makaron!  




























środa, 19 października 2016

polignano a mare

w ten deszczowy dzień zabieram was do polignano a mare, uroczej miejscowości na klifie. z bari dojedziecie tam pociągiem, podróż zajmie jakieś pół godziny. my trafiliśmy idealnie dla filipa, bo na zawody red bull clif diving, i powiem wam - były emocje! ja jednak chętnie wróciłabym na tę zjawiskową plażę i zwiedziła to piękne miasteczko jeszcze raz, w spokojniejszych okolicznościach. tłum - nawet jeśli składał się głównie ze szczęśliwych włochów - lekko mnie przeraził (a już najbardziej te kolejki po lody!;)). a propos, lody, które jedliśmy codziennie w różnych miejscach,  żeby mieć rozeznanie, nie były jakieś nadzwyczajne. no, może poza zmrożoną nutellą, która okazała się być prawdziwą nutellą, a nie lodami o smaku nutelli, przez co zasłodziłam się niemiłosiernie. kiedyś pewnie nie zrobiłoby to na mnie najmniejszego wrażenia, gdyż byłam najlepsza w wyjadaniu nutelli łyżkami wprost ze słoika, ale jakoś tak akurat wyszło, że dawno nie trenowałam. w każdym razie, wracając do lodów, w bari nie urzekła mnie nawet słynna i prezentująca się naprawdę imponująco lodziarnia martinucci. pewnie dlatego, że do dzisiaj pamiętam smak lodów w małym lokaliku w bergamo, długo nic ich nie przebije. no, może tylko kolorowa :)








































piątek, 7 października 2016

panzerotti w bari

myślałam, że hiszpania - dopóki nie poleciałam na południe włoch. i teraz to już nie wiem... mimo że wiele jest rzeczy, które bym tam zmieniła... na przykład absolutnie nie ogarniam tej ich sjesty, miałam wrażenie, że fristajl godzinowy otwarcia lokali i sklepów jest tak duży, że nie podołamy, że nie będziemy przez siedem dni nic jeść, bo zwyczajnie nie damy rady się wstrzelić. no ale jakoś daliśmy radę, trzeba się było tylko przyzwyczaić do nagłych zmian planów. nie zdziwcie się, jeśli nowo odkryta doskonała pizzeria jednego dnia otwarta od godziny dziewiętnastej drugiego będzie o tej porze zamknięta na cztery spusty i nie będzie karteczki z wyjaśnieniem, że urlop itp., i żadne: "ale przecież wczoraj o tej porze tu byliśmy" nic wam nie pomoże, bo nie będzie absolutnie nikogo poza wami, kto by się tym przejął. ot, właściciele mieli najwyraźniej inne plany ;)

co do knajpek jest w tym regionie jeszcze coś, o czym warto wiedzieć. w restauracjach płaci się tzw. coperto (opłatę za nakrycie). są to zwykle 2-3 euro od osoby. czasami (zdarzyło nam się raz) w ramach tej opłaty są woda i słone przekąski (a la nasze paluszki czy krakersy). biorąc pod uwagę, że ceny pizzy zaczynają się od 3,5 euro, jest to dosyć dużo. a już zupełnie nie ma sensu wchodzić do lokalu, jeśli chcemy jedynie napić się piwa, bo coperto może przewyższyć jego cenę. w związku z tym knajpy świecą pustkami, a prosperują chyba tylko dzięki żarciu na wynos (głównie pizzerie, ale tam w ogóle są głównie pizzerie). a ponieważ w bari jest cudne stare miasto, a także wspaniała nadmorska promenada z mnóstwem ławeczek, a pogoda zawsze dopisuje, ludzie w porze kolacji ze swoją kolacją wychodzą po prostu na zewnątrz. i są ich tysiące (ciężko znaleźć pustą ławkę czy murek - pewnie dlatego tubylcy noszą ze sobą często składane krzesełka). we włoszech można pić alkohol na ulicach, wszędzie są więc także malutkie autka z lodówkami pełnymi schłodzonych małych włoskich piw (1 euro za sztukę) oraz innych napojów. jest gwarno, wesoło, pachnie dobrym jedzeniem... czego chcieć więcej!























jeśli już jesteśmy przy jedzeniu, to polecam wam szczególnie dwa miejsca. pierwsze to pizzeria la dolce vita (22 corso sidney sonnino). można usiąść w środku, ale oczywiście w środku jest pusto, za to kolejka po pizzę na wynos spora. ale warto czekać, bo raz, że idzie szybko, a dwa, że można posłuchać wesołych włochów (boże jaki ten włoski jest piękny!), można nawet spróbować pogadać z nimi po angielsku, a nuż się znajdzie jakiś, który akurat trochę zna ;) a jak już wystoicie swoje (nam zajęło to z dwadzieścia minut), to zjecie pizzę doskonałą, a wbrew pozorom nie wszędzie we włoszech takie dają.

drugim lokalem czynnym wieczorową porą jest słynące z przepysznych panzerotti cibo na piazza mercantile 29. koniecznie musicie tam trafić! wybór jest tak duży, że złapiecie się za głowę, a potem czeka was prawdziwa uczta. ja zakochałam się w panzerotti z gorgonzolą, filip wolał tradycyjne z mozarellą i pomidorami i to z bresaolą. na miejscu można też zjeść focaccię i naprawdę niezłą pizzę margheritę. wszystko w świetnych cenach i bez coperto, choć i tak większość bierze te dobra ze sobą :) ciąg dalszy nastąpi, bom zgłodniała, o zgrozo, w nocy! ;)