sobota, 31 lipca 2010

jakbyśmy nigdy stamtąd nie wrócili

czas leci, a ja nadal nie opisałam naszego ostatniego dnia w barcelonie. i nie opiszę - to tak, jakbyśmy nigdy stamtąd nie wrócili:)

luksus wakacyjny

gdy popłaciłam rachunki, prawie się popłakałam... z żalu pojechałam na zakupy. bezwzględnie muszę zacząć oszczędzać, ale nie będę przecież oszczędzać na ciuchach (zwłaszcza gdy są wyprzedaże).

czekając na wypłatę, przegapiłam najlepsze przeceny. kupiłam czarny koronkowy top, prezerwatywy i gazetę wyborczą.

luksus wakacyjny jest wtedy, gdy można przełożyć sprzątanie i zalec w łóżku z gazetką i resztką wczorajszego martini. (bo dziecko znowu u babci, a marc sprząta u siebie).

piątek, 30 lipca 2010

hallelujah

martini w łóżku. papieros w oknie. kredyt studencki spłacony. hallelujah.

czwartek, 29 lipca 2010

o wiele więcej

jeśli jest ktoś, kto wie, jak zepsuć całkiem dobrze zapowiadający się wieczór, to na pewno jest to mamon... teraz mu źle. ale obiecuje poprawę, a nawet myśli o tym, żeby pójść do kościoła (choć z powodu przekonań pewnie i tak tam nie pójdzie). najgorsze, że doskonale wie, że mógł zepsuć nie tylko wieczór - mógł zepsuć o wiele więcej.

ps. i nie pytajcie...

wtorek, 27 lipca 2010

królestwo

narzeczony do mej michalskiej: sama urządzisz kuchnię, bo to będzie twoje królestwo.
mamichalska: chyba oszalałeś.

coś się musi zbliżać

dzień był zły, żeby nie powiedzieć najgorszy. najpierw trzeba było wstać do pracy. po urlopie, rano. to bolało. zaraz potem okazało się, że pomimo dramatycznej wiadomości od kolegi z pracy (o treści: czekamy na ciebie), który nadszedł w zeszłym tygodniu w odpowiedzi na niewinnego esemesa w stylu "jak w firmie?", nikt na mnie specjalnie nie czeka. a na koniec o głupotę jakąś pokłóciłam się z moim marciem. 
albo zbliża się okres, albo pełnia - pomyślałam. no bo coś się musi zbliżać, jeśli kobieta płacze nie wiadomo czemu (tzn. innym nie wiadomo, ona mniej więcej wie...), a w dodatku w ogóle nie ma ochoty na szoping.


ps sprawdzone przed chwilą w googlach: 26 lipca - pełnia. dobrze, że nie poszłam do fryzjera...

niedziela, 25 lipca 2010

dziesięć jajek i dymka

po kilkudniowej rozłące mój mężczyzna znowu śpi obok. a ponieważ śpi mocno, całkiem blisko pakuję mu prezent na jutro. jeszcze tylko skoczę rano (lub przed południem... to zależy, o której wstanę) po dziesięć jajek i dymkę na urodzinową jajecznicę. kupię też tartę z wiśniami u kandulskiego. urodziny marca będą fajne.   

piątek, 23 lipca 2010

myśląc o trzeciej

nie dość, że zachodniopomorskie to nie rodos, to jeszcze utknęliśmy na piątym piętrze jednego ze szczecińskich blokowisk. z psem i bez parasola. nagłe pogorszenie pogody (czyt. leje sobie od rana) plus niewidzenie się z marciem od pięciu dni ma na mnie wpływ raczej niekorzystny. piję drugą kawę, myśląc o trzeciej, i wspominam barcelonę.

 

rodos srodos

pada. dostałam esemesa od lidki; lidka pisze z rodos. na rodos jednej chmureczki. przesłała też zdjęcie...
bratowa: chyba nie chcę tego oglądać.
marc na gg: rodos srodos.

czwartek, 22 lipca 2010

dialogi rodzinne

wieczorkiem... 
bratowa: kto pójdzie po bronka?
filip: jakiego bronka?
brat ornitolog: no, a jakiego znasz?
filip: komorowskiego!

mamon: do domu wracamy w sobotę około piątej.
brat ornitolog: no, mam nadzieję;)

fala

z międzyzdrojów sms do marca: jest fala!
marc: w pracy też - najmłodszy leci do sklepu.

środa, 21 lipca 2010

nazwiska na koszulkach

mecz lech poznań - inter baku. karne. emocje rosną. już nie tylko brat z chrześniakiem krzyczą. apus chowa się w łazience. 
pomiędzy bramkami brat tłumaczy nam (żonie i siostrze), dlaczego lech powinien wygrać, że azerbejdżan się w piłce nie liczy i że przecież nawet dobrze nie wiadomo, gdzie to jest;)
filip: jak oni mogą być dobrzy, skoro nie mają nawet nazwisk na koszulkach? 

po swojemu

to teraz nie jest jednak takie złe... marc pod moją nieobecność zaszedł na poddasze i podlał moją bazylię. (choć, gdy go o to prosiłam, bardzo się opierał, mówiąc, że on tydzień temu nie musiał nawet nigdzie wyjeżdżać, żeby zasuszyć swoją miętę).

brat ornitolog zabrał dziś jedynego chrześniaka filipa na nowego shreka. w tym czasie moja jedyna bratowa zabrała mnie na kawę, w myśl prawa, że nawet, jeśli w domu jest mega świetny ekspres, to baby muszą czasem dychę odżałować i kawę w kawiarni wypić, i pogadać. o facetach też. o facetach przede wszystkim. nawet jeśli nie dojdą (ale to wiadomo od początku), dlaczego faceci pewnych rzeczy nie rozumieją albo pewne rzeczy rozumieją po swojemu.  

wtorek, 20 lipca 2010

w nowym jorku, normalnie

gdy już myślałam, że tylko mi - wychowanej przecież prawie na seksie w wielkim mieście - kinowa dwójka przeboju wydała się mocno nie taka, jaka być powinna, przeczytałam na pudelku, że sarah jessica parker pokłóciła się z twórcą przeboju, zarzucając mu podobne rzeczy. no cóż, carrie w serialu zdarza się siedzieć w swoim mało luksusowym mieszkaniu w nowym jorku (i kto w ogóle wpadł na pomysł, żeby przenieść akcję do abu dabi?) w oknie, w majtkach, z laptopem na kolanach, papierosem w ręce, normalnie... carrie w kinowej dwójce po domu chodzi w szyfonach z trenem, a po pustyni zasuwa w szpilkach i na wielbłądzie. status kobiety po zamążpójściu może się zmienić, ale jak wielkim trzeba być ignorantem, żeby z lekkiego życiowego kobiecego serialu zrobić kinowy gniot, nawet jeśli momentami jest trochę zabawny?

teraz jest teraz...

kiedyś, gdy wyjeżdżałam, marc pisał esemesy, że tęskni, uwielbia, czeka aż wrócę... po pół roku, gdy wyjeżdżam, pisze: co słychać?
kiedyś, gdy mówiliśmy o przyszłości (choć były to dopiero bardzo wstępne deklaracje), marc pytał z troską, gdzie wolałabym zamieszkać. dziś powiadamia, że myśli o lokum w tym bloku, który buduje się obok. woli nowe. nie żadne tam stare strychy do zaadaptowania. mnie już nie pyta.
teraz jest teraz...

poniedziałek, 19 lipca 2010

naleśniki

domownicy wrobili mnie w naleśniki, a jedyny przepis, jaki pamiętam, to ten nigelli na naleśniki z czekoladą (składniki: 8 gotowych naleśników). ale wiadomo, że gotowych nie mam. wyjścia są dwa: znaleźć najlepiej prosty przepis lub pójść na całkowitą łatwiznę i lecieć do biedronki. przewaga drugiego jest taka, że wtedy nadzienie też bym miała z głowy... 

malinowe świeczusie

penelope cruz w lipcu wyszła za mąż.
koleżanka, na której ślubie byłam kiedyś druhną, właśnie się rozwiodła.
mamichalska natomiast szykuje wesele. w dalszym ciągu nie ma sukienki ani też jakiegokolwiek wyobrażenia o niej (co wy wszystkie o tej sukience!?), a także ostentacyjnie wyśmiewa malinowe świeczusie. no, z takim nastawieniem przejście tej imprezy może być nieco bardziej skomplikowane niż zainteresowanej się wydaje. bo mogłoby się czasem okazać, że malinowe świeczusie są niezwykle istotnym elementem każdego porządnego katolickiego wesela, obok balonów i figurek na tort.

groźby

jest bardziej niż pewne, że jak przyjadę do soli, nie mówiąc nic jackowi kurtowi (ale tylko dlatego, że moja elka po miesiącu przebywania z wnukiem naprawdę nie wygląda najlepiej i kolejny wieczór na etacie babci, podczas którego ja piłabym piwo w towarzystwie kolegi, mogłaby przypłacić życiem), to na jacka kurta oczywiście wpadnę. i że będę się musiała długo tłumaczyć, by ze spisu numerów nie wykasował, czym grozi;)


koncert dyjaka za krótki.

sobota, 17 lipca 2010

litr waniliowej coli

zaopatrzona w lody orzechowe, litr waniliowej coli (szukaliśmy jej w hiszpanii, a okazało się, że czekała w polskim supermarkecie!) i wiatrak zabieram się do pracy. czasu mało, bo wstaliśmy dziś o trzynastej... razem z trzema innymi matkami, w tym lidką matką karmiącą, poszłam wczoraj na tańce do browaru. a jak już się matki wyrwą z domu, dziatwę na kolonię/do babci wysławszy lub mężom pod opieką z drżącym mniej lub bardziej sercem zostawiwszy, to tak szybko z imprez nie wracają.
no to teraz mam...  

czwartek, 15 lipca 2010

nie ma takiego numeru...

piszę do brata ornitologa, czy możemy do niego i małżonki przyjechać na wakacje.
sms1: nie ma takiego numeru... nie ma takiego numeru... nie ma takiego numeru...
sms2: spoko, wpadajcie:)

hrystus

jeśli chciałam w polsce hiszpanię, to prawie jest. powinnam pracować popołudniami, a zamiast tego umawiam się na mieście (a to z judytką, a to ze znajomymi marca), bo na pracę jest za gorąco. pozostaje schładzać się napojami. obserwuję u siebie typowy wakacyjny brak dyscypliny, z którym właśnie zupełnie poważnie zamierzałam dzisiaj skończyć, i skończyłabym, jak boga kocham, gdyby nie zadzwoniła mamichalska, że akurat przyjeżdża.

we wtorek przez dachowe okno wleciał nam do sypialni nietoperz. marc wciągnął gatki i zaczął polowanie. ja krzyczałam. potem uciekłam do łazienki. tak to mniej więcej wyglądało... zastanawiam się, czy pisać o tym na blogu.
marc: pisz, pisz. i pamiętaj o moim bohaterstwie przez samo h:)
bo marc podobno w szkole bohaterstwo pisał przez ch. nikt jednak nie pobije mamona, który w zeszycie do religii (klasa pierwsza) konsekwentnie i uparcie kaligrafował chrystusa przez samo h... ale ponieważ szlaczki rysował zacne, wklejał też święte obrazki, nawet ten chrystus przez samo h nie przeszkodził mu w otrzymaniu piątki za zeszyt:) no i kto by pomyślał, że w przyszłości na chleb będzie zarabiał, robiąc korekty...

ps. mamichalska jednak nie przyjeżdża. nie mam już żadnego usprawiedliwienia. muszę uczciwie popracować.

wtorek, 13 lipca 2010

piątek w barcelonie

piątki zwykle są piękne, a co dopiero piątek w barcelonie! był największy barceloński pchli targ - eis encants - prawdziwa gratka dla miłośników starej rzeźni i czacza. tradycyjnie barceloneta. tradycyjnie paella (cały czas jednak porównywana do tej pierwszej, najlepszej, podawanej w la pava). spacer mniej lub bardziej ciemnymi uliczkami (i jeśli kiedyś mówiłam, że nie lubię spacerów, to tylko dlatego, że nigdy wcześniej nie spacerowałam nocą po barcelonie!), i w końcu impreza w klubie na plaży. jeśli macie za dużo pieniędzy - gorąco polecamy;) wypiliśmy tam najdroższe mojito w naszym życiu. w przeliczeniu na ciuchy za dwa drinki miałabym jeszcze jedną marynarkę zary z wyprzedaży!? do domu wróciliśmy o siódmej...     


niedziela, 11 lipca 2010

je je je

jest gol!!!!!
marc napisał: je je je
odpisałam: oł je

na dworzec

kakeru wraca do japonii.
mamon do filipu: szkoda, ale może kiedyś go odwiedzisz?
filip: my już się umówiliśmy!
mamon: tak? a masz jego adres?
filip: nie, ale kakeru wyjdzie po mnie na dworzec.

oranżada

wróciliśmy znad jeziora, gdzie cały dzień moczyliśmy swoje tyłki. oprócz tego delektowaliśmy się prawdziwie peerelowskim klimatem, ponieważ można było kupić tam butelkowaną landrynkową oranżadę, a otwieracz wisiał na łańcuchu przed sklepem. butelkę oczywiście trzeba było oddać. udało nam się przy okazji wypożyczyć rower wodny, który skręcał tylko w jedną stronę.
teraz oglądamy mecz. filipu w swojej nowej koszulce kibica. mamon w swojej starej koszulce kultu, na którą syn nakleił własnoręcznie wykonaną flagę faworyta. jest 36 minuta meczu i czekamy na jakąś konkretną akcję hiszpanii. ale póki co nic.

sobota, 10 lipca 2010

podaj dalej

mamon spakował koszulkę fc barcelona, wartą więcej niż wszystkie jego zdobycze z barcelońskich wyprzedaży razem wzięte, i prosto po pracy wsiadł do autobusu, który zawiózł go do ukochanego dziecka. ukochane dziecko tymczasowo stacjonuje u swojej ulubionej babci elki. ma tam wikt i opierunek. wikt zdrowy, bo babcia elka nie kupuje słodyczy (za to codziennie kupuje wnukowi ulubione lody.) opierunek należyty - wszystkie majtki i t-shirty uprane i pachnące. wszyscy są zadowoleni.
mamonowe dziecko najpierw ucieszyło się z prezentu, dopiero potem z widoku mamona. ale jak taki mamon mógłby w ogóle konkurować z messim???

teraz oglądamy razem mecz. 
filip, który idzie do łazienki: jak będzie gol, to krzycz!
mamon, który ledwo może mówić: ale ja nie mogę krzyczeć.
filip: to powiedz babci, że jest, i niech ona krzyknie.
czyli jednym słowem: mamon, podaj dalej:))

zdecydowanie grupowy

były już najlepszy mamonowy szef podziękował mi w mailu za kartkę z wakacji, śmiało pytając, czy był to wyjazd w większym gronie, czy może taki bardziej romantyczny.
marc: no jeśli chodzi o plażę to zdecydowanie grupowy...

ps. marc zabronił mi zamieszczać na blogu jakichkolwiek swoich zdjęć. o swoich tekstach nie wspominał.

barcelona sale!

i jeszcze jeden wakacyjny kadr...

czwartek 1 lipca
letnie wyprzedaże. zara i mango na każdym rogu. jestem w raju. jestem w barcelonie. (choć kolejki do kas i przymierzalni całkiem jak w polsce). opanowuję się tylko dlatego, że wszystkiego nie przewiozę przez granicę. kupuję marynarkę, bluzkę, torebkę, sukienkę i branzoletkę...
marc w tym czasie nie kupił nic. zbojkotował przeceny i poszedł robić zdjęcia. spotkaliśmy się na paelli. no i nie byłabym sobą, gdybym choć raz nie wykąpała się w morzu.
acha, może wcześniej nie najlepiej potraktowałam gaudiego, ale za to tego dnia z własnej i nieprzymuszonej woli (a powiedziałabym nawet, że była to moja osobista inicjatywa) poszłam obejrzeć z bliska sagrada familia.


tirówki;)

lekko zachrypnięta (polski klimat wyraźnie mi nie służy) poszłam w czwartek z dorką na piwko stawiane z okazji, że "jestem fajną koleżanką". i to nie tylko dlatego, że gdy miała problemy z hydrauliką, załatwiłam jej mega dobrego majstra, ale podobno za całokształt - bo już zaczęłam się zastanawiać, co też ten hydraulik jej tam wmontował za cudo w łazience zamiast starego kibelka;).
wróciłam z różą od pewnego kierowcy tira (ale dorka też!), bez głosu i trochę wstawiona. marc zażartował, że więcej nigdzie już z dorką nie pójdę.

barcelona 2010 cd.

cd. mega skróconego opisu wakacji, podczas których żar lał się z nieba, a sangria strumieniami...

środa 30 czerwca
po dwóch dniach pływania z glonem chcę zobaczyć miejską barcelonetę. zakochuję się w pięć minut. woda lazurowa, bez jednej roślinki, bez meduzy, bez jednego robaka (a mówili, że brudno, brzydko i tłoczno. zgadza się tylko, że tłoczno).
żeby dłużej poleżeć na plaży, zupełnie lekceważę gaudiego, czego marc nie wybaczy mi pewnie do końca dnia. bez krępacji wystawiam na słońce swoje grube uda i małe piersi. ukochany w tym czasie ostentacyjnie osłania się wszystkim, co ma akurat pod ręką. (i ja już wtedy wiem, że choćby nawet kochał mnie mocno, na kolejne nadmorskie wakacje więcej już się ze mną nie wybierze...). 


jemy w miłej knajpce w jednej bocznej uliczce. a ponieważ nasz hiszpański ogranicza się do kilku popularnych słów, jak hola, gracias i adijos, na obiad zamawiamy tapas. a wiadomo, tzn. teraz już wiemy, że żeby najeść się w hiszpanii zdecydowanie nie należy zamawiać tapasu na obiad.
wieczorem pijemy w rosa negra. tu trzeba dużo pić.



środa, 7 lipca 2010

bo nie chciał się opalać

kolega z pracy podsunął mi dzisiaj ten tekst: zabiła męża, bo nie chciał się opalać na plaży. teraz już wiem, dlaczego marc nie zszedł z barcelonety pomimo udaru;)

barcelona 2010

to niesprawiedliwe, że trzeba wracać z wakacji. iść do pracy, do dentysty, do bankomatu...

niedziela 27 czerwca
wypakowałam parę bluzek, parę założyłam na siebie i pojechaliśmy na lotnisko. mój pierwszy lot w życiu i od razu uwielbiam latać! w hiszpanii gorąco. tak jak chciałam. jeszcze tylko ściągnąć dżinsy i napić się piwa. (za parę godzin dowiem się, że tak naprawdę marzyłam o sangrii z pomarańczami i lodem).
mieszkamy w castelldefels. jeśli mój facet mówił, że camping jest niedaleko, to chyba chodziło mu o to, że jakąś godzinę drogi od centrum autobusem...  
z przejęcia wysiadamy z czterdzieści dwie palmy za właściwym przystankiem. w miejscowym barze la pava jemy naszą pierwszą paellę.
mecz argentyna - meksyk oglądamy na plaży.

poniedziałek 28 czerwca
śnią mi się czarne chmury nad barceloną - to się nazywa trauma po polskiej wiośnie. na traumę najlepsza jest kawa ze świeżym croissontem. i papieros. wszyscy tu palą. 
plażujemy dwa kroki od campingu. jest gorąco. bosko. w morzu pływają glony jak w bałtyku. i meduzy olbrzymy.
jemy burito w rosa negra. zamawiamy też drinki (judytka: moje zuchy! jak ja wam zazdroszczę. pijcie, ile wlezie. to najlepsze mojito w europie (koniecznie z sokiem malinowym). wieczorem spacerujemy po la rambla. na targu kupuję daktyle. marc robi zdjęcia.


wtorek 29 czerwca
plażowania ciąg dalszy. marc mówi, że być może będzie miał udar. (czyli plaży ma już dość, a to przecież dopiero drugi dzień!). idziemy brzegiem na jakieś jedzenie. hiszpańskiego nie podają tu po siedemnastej. w hiszpanii jemy dzisiaj włoskie. potem jedziemy do szwedzkiej ikei.
wieczorem z miejscowymi kibicujemy hiszpanii. cdn.


czwartek, 1 lipca 2010

wakacje

w barcelonie jest bosko!!! plan jest taki, ze sciagamy dzieciaka i zostajemy tu na stale;))))
ps. w dodatku od jutra letnie wyprzedaze!:)