gdyby nie te tanie bilety lotnicze, bardzo tanie bilety lotnicze!, pewnie
nigdy nie poznałabym tego miasta. do głowy by mi to nie przyszło. jeśli mogę
być szczera, przed zakupem nie wiedziałam nawet, gdzie ono dokładnie jest… macedonia.
oho. zimno. najwyraźniej w szkole przespałam tę lekcję geografii... historii
przy okazji też, i wszystkie te, na których mowa o macedonii zwanej dziś
oficjalnie byłą jugosłowiańską republiką macedonii, być mogła. spojrzałam na
mapę. państwo malutkie – na tej geografii mogłam nie zauważyć. niedaleko
albania, grecja, czarnogóra. cieplej. przeczytałam coś o pogodzie i klimacie.
gorąco! trafiłam na bloga, na którym zachwycony tą stolicą bloger pisał o
wielokulturowości, o tureckiej części zamieszkałej głównie przez ludność
albańską, a także o małej liczbie turystów... jadę, no jadę, nie ma mowy, żebym
tam nie pojechała! to jest przecież ten rodzaj egzotyki, który lubię, a
pomijając wszystko inne: uwielbiam turecką kuchnię! im więcej czytałam o skopje
i jego okolicach, tym bardziej chciałam tam być. dramatyczne dla mnie
wydarzenia sprzed wyjazdu (nagle i nieoczekiwanie umarł nasz ukochany jankes, a
ja byłam w zupełnej rozsypce) sprawiły, że o mało zostalibyśmy w domu. ruszyliśmy jednak, chyba też po
to, żeby oderwać się od smutnej rzeczywistości.
skopje na początku maja przywitało nas słońcem, jakiego w polsce podczas
pierwszych dni majówki nie mogliśmy doświadczyć. ale były też momenty, że
popadało, na co nasz gospodarz reagował źle. narzucał na siebie koc i mówił: „dawno
nie było u nas tak zimno, to nie do wiary!” – najwyraźniej nigdy nie był w maju
w polsce i nie wie, co znaczy zimno ;)
gospodarz codziennie częstował mnie rakiją, choć drink powitalny w naszej
ofercie miał być w gratisie jedynie pierwszego dnia. i przy tej macedońskiej rakii
siedząc, snuliśmy długie polaków ze skopijczykiem rozmowy. o bezrobociu,
polityce, tolerancji (podobno w macedonii też mają problem z narodowcami!),
zwyczajach gości hotelowych, no i oczywiście o miejscowych trunkach, czyli np.
o tym, jak należy pić rakiję, i że na pewno nie tak jak polskie shoty. sączy
się ją pomału z kieliszków rzeczywiście takich samych jak do polskiej wódki. co
najlepsze, mimo że specjał ten procentów ma zwykle znacznie od niej więcej,
następnego dnia nie ma po nim kaca!
w centrum naszym oczom ukazały się pomniki. pomniki i fontanny. całe
mnóstwo pomników i mniej więcej tyle samo fontann: całe mnóstwo fontann! wszystkie
uczciwych rozmiarów, czyli olbrzymie. takie, że nie da rady ich nie zauważyć
oraz zmieścić w całości w kadrze aparatu. okazałe. opływające złotem. a w nocy
podświetlone. na kolorowo, na bogato. i to jest ten rodzaj kiczu, który, nie
wiedzieć czemu, napawał nas niewypowiedzianą radością, choć czasem też przytłaczał.
ilość monumentów na metr kwadratowy przerosła bowiem najśmielsze nasze
oczekiwania. no, w każdym razie do skopje można spokojnie pojechać samemu – zawsze
jest się do kogo odezwać. może kolosalny aleksander macedoński, który razem z
cokołem mierzy ok. 12 metrów, z ziemi nas nie usłyszy, ale już liczne
nieruchome postaci na równie licznych mostach jakby tylko czekały, aż ktoś
usiądzie obok i opowie, co jest po drugiej stronie wardaru.
a po drugiej stronie wardaru jest zupełnie inny świat. carsija, czyli stara
turecka dzielnica handlowa. z uroczymi małymi uliczkami, domeczkami, sklepikami
i knajpkami... zapach tureckiego jedzenia, kebaba, baklavy, czaju… nasz spacer
zaczęliśmy o godzinie, o której zaczynały się modlitwy w meczetach. ciężko było
przejść, gdyż mężczyźni rozkładali swoje maty także na ulicach. ich śpiewy i
kobiety w chustach na głowie przypomniały mi stambuł. dyskretnie przeszliśmy na
bazar i naszym oczom ukazały się góry jajek, ogórków, papryki, wszystkiego
tego, na co akurat był sezon. pan, który sprzedawał mi paprykę, ku mojemu
zaskoczeniu mówił do mnie po polsku.
w skopje nie ma zbyt wielu turystów. lista rzeczy, których nie ma, jest
jednak dłuższa. na przystankach autobusów miejskich nie ma na przykład ich
numerów, o godzinach odjazdów nie wspominając. można się też tylko domyślać,
dokąd jadą i gdzie się po drodze zatrzymują. niestety, mimo że mieliśmy adres,
nie znaleźliśmy także informacji turystycznej. mam w ogóle takie wrażenie, że w
skopje najłatwiej znaleźć pomniki i fontanny. w końcu miasto wydało na nie
grube miliony euro, nie po to, żeby były małe i niewidoczne. na informację
turystyczną i tabliczki na przystankach być może nie wystarczyło już funduszy.
na szczęście taksówki są tanie i ostatecznie nie trzeba wcale jeździć tymi
autobusami. my zresztą, nie licząc jednej przejażdżki dwupiętrowym czerwonym
autobusem niemal takim jak te w Londynie, miasto przemierzaliśmy pieszo.