poniedziałek, 8 lutego 2016

humus w tel awiwie

na chwilę wracam do tel awiwu, kolejnego miasta, w którym na zabój się zakochałam i które bardzo wam polecam! podobno styczeń nie jest dobrym miesiącem na wyjazd tam, bo generalnie jest deszczowo. rzeczywiście pierwszego dnia spadł niewielki deszcz, stopni było jednak aż dziewiętnaście! w kolejne dni mogłyśmy się cieszyć bezchmurnym niebem i pełnym słońcem (na pocieszenie napiszę tylko, że zachodziło ono niestety tuż przed godziną siedemnastą), była też plaża! mogę sobie tylko wyobrazić, jak fantastyczna pogoda musi być latem, zamierzam to jeszcze kiedyś sprawdzić:)









drugą rzeczą, dla której trzeba to miasto odwiedzić, jest jedzenie. co ciekawe, krążą mity, że jest ono horrendalnie drogie. i rzeczywiście, jeśli chcemy kupować ciastka (ok. 20 zł za standardowe opakowanie), sery żółte (ok. 20 zł za kawałek, około 25 dkg) czy inne produkty, które u nas są z reguły tanie, pójdziemy z torbami (litr wody kosztuje w sklepie około 5 zł, piwo ok. 10, choć zdarza się i za 5). ale co w takim razie jadłyśmy, bo przecież coś jadłyśmy :) jeśli lubicie humus, to znajdziecie się w jedzeniowym raju. ja, która do tej pory za nim nie przepadałam, tam przepadłam... humus jest wspaniały! wspaniały i tani! w ogóle śmiem twierdzić, że wegetarianie mają w izraelu znacznie lepiej. wystarczy odwiedzić lokalny targ, na którym można kupić niedrogo piękne owoce i warzywa, świetną baklawę, chałwę (i te produkty akurat są tańsze niż u nas) i bułki kebabowe doskonałe do humusu właśnie (z reguły sprzedają je pakowane po dziesięć i bardzo się dziwią, kiedy człowiek chce kupić 1-2, co pozwala mi stwierdzić, że single nie mają tam lekko, no ale pieczywo to jest wspaniałe i tanie: 50 gr za bułę). co do obiadów wszelkiego rodzaju kebaby i falafele można zjeść już za 20-30 zł. polecam niepozorny lokal o nazwie sabich (2 tchernichovsky street), w którym za 19 zł serwują rewelacyjną bułkę z puree z ziemniaków, ze świeżymi warzywami, humusem i jajkiem na twardo w zalewie (była to najlepsza wegetariańska bułka, jaką do tej pory jadłam!). raz zaszalałyśmy i zaprosiłyśmy naszego gospodarza z couchsurfingu (noclegi są tam drogie, warto skorzystać z tej opcji) na obiad do pewnej hipsterskiej knajpki (orna and ella, 33 sheinkin street) tam za biodanie z napojem zapłaciliśmy ok. 80 zł na głowę. można przeżyć, a jedzenie naprawdę było warte tych pieniędzy!

niestety nie udało nam się odkryć wszystkich miejsc z mojego ulubionego przewodnika z serii in. na tej samej słynnej ulicy co orna and ella pod numerem 57 miała mieścić się cafe tamar - kawiarnia prowadzona od lat przez wiekową właścicielkę, sarę stern. niestety zastałyśmy pusty lokal. mam nadzieję, że pani sara nadal cieszy się dobrym zdrowiem i jest już po prostu na zasłużonej emeryturze.
z knajpek z fajną muzą polecamy container w starym porcie w jaffie. za piwo trzeba tu niestety zapłacić 20 zł. ja jednak piłam herbatę, bo niestety dzień przed wyjazdem dopadła mnie choroba, z którą zmagałam się podczas podróży. herbatę robią tu pyszną, z dużą ilością świeżej mięty, kosztuje 10 zł.






































poza tym w tel awiwie bardzo pozytywnie zaskoczyli mnie ludzie. nikt nie zaczepiał mnie na ulicy w celu wyłudzenia kasy, sprzedania czegokolwiek czy umówienia się na randkę. czułam się jak w europejskim mieście, a to lubię. za to gdy tylko wyciągałyśmy mapę, natychmiast ktoś pytał, czego szukamy i czy potrzebujemy pomocy. nie wspomnę o trosce związanej z naszym zbyt lekkim ubiorem. my dziwiłyśmy się, że tubylcy często chodzą tam w kurtkach i ciepłych butach, a oni pytali, czy nam nie jest za zimno, no bo przecież jest zima :) właściwie rozbierali się dopiero na plaży. ale wierzcie mi, że w tel awiwie zimą nawet taki zmarzluch jak ja zrzuca z siebie dużo (a kto lepiej mnie zna, ten wie, że w zimie okutana jestem okrutnie, w futra i koce, i nie ma w tym krzty przesady:))


















 















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz