piątek, 13 stycznia 2017

błoto

tel aviv po raz drugi. tym razem poleciałam z d. w grudniu. i w tym grudniu to my sobie chodziłyśmy w japonkach (choć miejscowi dziwnie się na nas patrzyli, jedna starsza pani zaczęła nawet na chodniku krzyczeć, strasznie się zdenerwowała, że w zimie chodzimy w klapkach ;)), piłyśmy piwko w plenerze (była to najtańsza opcja: 10 szekli, czyli jakieś 11 zł! zdarzało się znaleźć za 7, ale rzadko. dla porównania piwo w knajpie kosztowało minimum 29 szekli, czyli jakieś 3 dyszki) i znalazłyśmy trochę murali, których w tel avivie nie brakuje. kocham to miasto niezmiennie, choć momentami jest brzydkie jak noc i zakurzone. chciałabym wrócić tam na dłużej, zjeść więcej i obłożyć się na miejscu tym zdrowym i modnym błotem z morza martwego, co to mi je znowu wyrzucili na lotnisku… a przecież przezornie (po doświadczeniach zeszłorocznych) przelałam całe do dwóch stumililitrowych buteleczek. powiedzieli, że za dużo. negocjowałam oczywiście, bo przelewanie tego paskudztwa kosztowało mnie zbyt wiele, żeby tak od razu odpuścić. w końcu pozwolili wywieźć jedną. wystarczy najwyżej na twarz. i wtedy już wiedziałam, że kiedyś jeszcze wrócę tam i cała się nim obłożę.























































































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz