poniedziałek, 5 maja 2014

miasto moje, a w nim...

przed majówką zadzwoniła ciocia, że chata w warszawie jest jednak wolna. napisałam do j.: mam metę w wawie. spier*alam stąd! potem spakowałam walizki, załatwiłam opiekę dla kota i zakręciłam wodę. o tak, spadł mi ten wyjazd jak z nieba. musiałam się oderwać, pomyśleć, zjeść coś. nie przypuszczałam, że przy okazji aż tak zmarznę, ale chłód najwyraźniej sprzyja trzeźwemu spojrzeniu na pewne sprawy, a widok odbudowanej tęczy uspokaja i nastraja pozytywnie. 
wiem, zniknęłam nieoczekiwanie, ale już nadrabiam, mam trochę fot, a będzie więcej (jak tylko się ogrzeję, pracuję nad tym;)). 
 











filip w aioli: a co to jest ser bursztyn?
mamon: no taki chyba pleśniowy, z tych, co nie lubisz...
filip: boże, do wszystkiego go tutaj dodają!
w związku z czym zamówiliśmy margheritę. najlepszą, jaką kiedykolwiek jadłam.










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz