wtorek, 18 marca 2014

pink freud

potrzebowałam mocnego pierdolnięcia. i wtedy zadzwoniła a.: że ma bilety. że ja mam dwie godziny, żeby się wyszykować i przyjechać do centrum. że dobrze mi to zrobi. dzięki a., że mnie wyciągnęłaś w tę cholerną pełnię, podczas której wkurw mój osiągnął apogeum. dzięki sz., że nie pozwoliłeś mi paść zemdlonej tuż przed koncertem (pamiętam tylko mroczki przed oczami i podobno byłam biała jak kartka), a nawet kupiłeś ciastko, które postawiło mnie na nogi (faktycznie nie jadłam zbyt wiele na obiad, a potem wybiegłam bez kolacji, niedługo po telefonie od a., i jeszcze ten papieros przed zamkiem...), tak że w trakcie byłam już jak nowa. i całe szczęście, bo gdybym nie była, to bardzo bym żałowała. pink freud rozłożyli mnie na łopatki (wojtek mazolewski, kocham cię!), i potem jeszcze raz, gdy zagrali razem z lao che jako jazzombie. oczywiście w najlepszym momencie zabrakło mi miejsca w telefonie, więc kawałek z koncertu będzie krótki. krótki, acz wymowny. oj, było pierdolnięcie, oj było. 








nie jestem łatwy w związkach - to jedno, a w tych wyznaniowych to już na pewno (lao che, dym)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz