niedziela, 6 września 2009

happy endy

piekłam pierwszy raz od powrotu filipa. cape brandy pudding (dla mnie po prostu ciasto daktylowe) w wersji bez brandy (bo z myślą też o dzieciach) wyszło lepiej niż przypuszczałam. może nawet poczęstuję jutro szefa.

tatuowanie mnie ominęło. dzieci z pasją ściskały dżojstiki i pokonywały kolejne poziomy lego star wars, zapominając na śmierć o tatuażu z różowym smokiem, ale co gorsza zapominając o mnie.

na szczęście pogoda w weekend była brzydka, więc bez wyrzutów mogłam popracować;
k.: zlecenia zrobione?
ja: jedno, następne już w kolejce.
k.: samo myślenie o nich mnie zmęczyło - przespałem cały dzień;)
tak to już jest, że niektórzy odreagowują, śpiąc. ja raczej wolę inaczej - dziś mój ulubiony odcinek seksu..., w którym big jedzie po carry do paryża. boże, jak ja kocham happy endy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz